Witam Was po długiej przerwie,
nie mam nic na swoje usprawiedliwienie,
oprócz tego, że moja WENA zrobiła sobie już WAKACJE i nie
miałam w ogóle koncepcji na ten rozdział. Chciałam
zadedykować go Lunatykowi, bo jest pomysłodawczynią cyklu
wakacyjnego oraz, dlatego, że pojawia się tu jej ukochany Remus,
ale nie wiem, czy by się na mnie nie obraziła za tak kiepski
rozdział:(
Nie odpisywałam na komentarze kiedy
nowy rozdział, bo sama nie miałam pojęcia. Wrzucam go na spontan!
Nie zanudzam, czytajcie:)
★★★
Dni wakacji mijały jej na błogim
lenistwie. Jako córka jednego z najbliższych doradców
obecnego Ministra Magii, mieszkała w dużym domu z ogrodem i
basenem, miała służących w postaci domowych skrzatów oraz
mnóstwo czasu na odpoczynek. W tym roku państwo Bones nie
przewidzieli wyjazdu wraz ze swoimi córkami, ale oferowali
się, że opłacą kilkudniowy pobyt jej i Caroline. Elizabeth miała
głowę całkowicie zajęta swoim największym skarbem —
Frankiem, który był bardzo mały i podróż mogłaby
mu nie służyć. Alicja jednak tak jak i jej siostra, zrezygnowały
z wyjazdu, aby wesprzeć najstarszą latorośl Bonesów. Lizy
bardzo straciła w oczach ojca i wciąż znosiła jego uwagi i
przytyki, jak jest rozczarowany jej zachowaniem oraz to, jaki zawód
mu sprawiła, rodząc bękarta.
Caroline, wyczarowała małe miotełki,
które powolutku latały nad kołyska, w której leżał
Frank. Dziecko przyglądało się im z zainteresowaniem i uśmiechem,
wyciągało swoje małe rączki, próbując uchwycić
nieudolnie zabawki. Natomiast Alicja siedziała w salonie wraz z
rodziną i popijając lemoniadę, ustalała rzeczy, związane z
chrzcinami jej siostrzeńca.
— Ciotka
Muriel, wuj Harold, moi rodzice, twoi, Helena i Klemens —
mamrotała pod nosem pani Bones i notowała wszystkich z rodziny,
którzy przyszli jej na myśl. Ona w przeciwieństwie do męża
oszalała na punkcie wnuka i gdyby mogła, podzieliłaby się swoim
szczęściem ze wszystkimi i zaprosiła całe miasto. —
Kogo dopisać z ministerstwa? —
zwróciła się do swojego ślubnego, gdy skończyła notować
imiona krewnych.
— Nikogo
— odparł znad gazety niezbyt
zainteresowany, tym co dzieje się wokół niego.
— Jak
to? — zdziwiła się.
—
Kochanie, zaprosiłbym nawet ministra magii, gdyby to dziecko miało
ojca.
— On ma
ojca — wyrwało się Alicji.
—
Doprawdy? Kogo? — Ojciec zmierzył ją
zaciekawionym wzrokiem.
— Każdy
ma ojca.
Bones tylko prychnął i zagłębił
się w lekturze, co oznaczało w jego języku „koniec dyskusji”.
Alicja spojrzała na Elizabeth, która
siedziała wyprostowana jak struna i pokornie znosiła wszystko, co
mówił ojciec, nawet gdy ją jawnie obrażał.
— Jest
większy problem —
stwierdziła i skierowała spojrzenie na siostrę.
— Nie
zmienimy mu imienia, Al.
—
Dlaczego? — zaoponowała. —
Jestem jego chrzestną! Mam prawo również o tym decydować.
Jest milion ładniejszych imion.
— Na
przykład?
Dziewczyna zamyśliła się.
—
Michael, Rafael, nawet Bob byłoby lepsze niż Frank.
Liz parsknęła śmiechem. Batalia o
imię rozpoczęła się z dniem, kiedy jej najmłodsza siostra
pojawiła się w domu. Bardzo ją kochała, ale zaczęła żałować,
że wybrała na chrzestną Alicję. Caroline na pewno nie robiłaby
takie cyrku o imię, które jej się nie podoba.
—
Zostanie Frank. On się już do niego przyzwyczaił.
— Tak
jak do ssania cycka i robienia kupy w pieluchę. Liz zlituj się.
—
Alicjo, twoja siostra wybrała. Koniec tematu o tym dziecku —
uciął ojciec i wyszedł z pomieszczenia.
— To
może Fryderyk? — Nie poddawała się
Alicja, ale widząc spojrzenie siostry, niechętnie dała za wygraną.
☆☆☆
Delikatnie pofalowane włosy spięła
w luźnego koka, kilka pasemek wyciągnęła i teraz okalały jej
twarz. Powieki pomalowała perłowym cieniem, oczy zarysowała czarną
kredką, aby pogłębić spojrzenie, a rzęsy wydłużyła i
przyciemniła tuszem. Usta przeciągnęła jasnoróżową
szminką. Odeszła od toaletki i sięgnęła po kremową sukienkę do
kolan. Dekolt w łódkę wydłużał się, powodując, że
materiał delikatnie opadał z ramion. Kreacja podkreślała talię
dziewczyna, a dół układał się fałdami wokół.
Przepasała się jasno różową wstążką, idealnie dobraną
do szminki i butów. Krytycznie przyjrzała się swojemu
odbiciu w lustrze, nałożyła jeszcze odrobinę różu na
policzki i z zadowoloną miną wyszła z pokoju.
Ceremonia była bardzo skromna jak na
tak zamożnych ludzi. Przybyła tylko zaproszona, najbliższa
rodzina. Uroczystość odbyła się w niewielkim kościele
znajdującym się w wiosce, niedaleko której mieściła się
posiadłość Bonesów. Mały Frank wystrojony w niebieskie
ciuszki wesoło rozglądał się po otoczeniu, nie płakał i
sprawiał wrażenie, że doskonale wie, po co się tu znajduje, co
było niedorzeczne. Alicja widziała szczęście w oczach siostry i
zaczęła zastanawiać się, czy dziecko może naprawdę dać tyle
radości. Osobiście uwielbiała siostrzeńca, ale wory pod oczami
spowodowane nieprzespanymi nocami i bycie na każde zawołanie ją
przerażały. Widziała też, że Liz przeżywa brak ukochanego przy
boku, choć starała się pokazać, że jest silną kobietą,
doskonale wiedziała, jak jej siostra się męczy, jak ranią ją
słowa ojca. Obawiała się, że jako najdelikatniejsza z nich nie
wytrzyma presji. Musiała odnaleźć tego całego Kevina i przemówić
mu do rozumu, w końcu oboje zawinili, a płaciła tylko Elizabeth.
☆☆☆
Chodził w tą i z powrotem po
gabinecie, jego syn ze spuszczoną głową siedział na fotelu i
robił młynki palcami ze zdenerwowania. Przyjrzał się mu i
westchnął.
— Nie
spodziewałem się tego po tobie. —
Powtórzył ponownie. — Tak nie
zachowuje się dorosły facet —
zbeształ go.
Przytaknął jedynie.
— Jakieś
pomysły co z tym zrobić? — Opadł
na krzesło naprzeciw młodemu mężczyźnie.
☆☆☆
Gościna trwała w najlepsze, Alicja
lawirowała między przybyłymi z chrześniakiem na rękach. Jej
twarz rozjaśniał uśmiech, od kilku ciotek wysłuchała, że
pięknie wygląda z dzieckiem i powinna rozglądać się za kawalerem
dla siebie. Odpowiadała, że jak na razie jej serce jest zajęte
przez chrześniaka i trudno będzie go pokonać. Miła atmosfera nie
odpowiadała Panu Domu, który siedział z naburmuszoną miną
i sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz wszystkich wyprosić z
przyjęcia. Jego żona starała się ułaskawić mężczyznę i
podsuwała mu pod nos co chwilę szklaneczkę brandy oraz jego
ulubione smakołyki. Bones przyglądała się temu z niesmakiem. Co z
tego, że mieli pieniądze, byli znani, skoro ojciec traktował jej
matkę jak popychadło, a córkami był rozczarowany, bo
wolałby syna, dziedzica, kogoś, kto przedłuży nazwisko.
Westchnęła i przywołała na twarz znów uśmiech, to był
dzień małego.
☆☆☆
—
Naprawdę musisz jechać?
Caroline przytaknęła.
— Za dwa
tygodnie, no góra trzy, wracam.
— Moja
grupa wsparcia dla Liz się wykrusza —
burknęła Alicja.
— Liz
jest dorosła, mądra i zaradna, da sobie radę —
odparła i uściskała siostrę. — Nie
przejmuj się tak.
— No
stara! Trzymaj się! — wykrzyknęła
do Elizabeth i wyściskała ja serdecznie. —
Nie daj się staremu smokowi —
mruknęła jej na ucho, tak, żeby ojciec nie słyszał.
Roześmiały się obydwie. Caroline
pomachała i zniknęła aportując się.
— No to
zostałyśmy sami. Spacer? — spytał
Alicja.
Liz przytaknęła.
— Ja
pytałam mojego przystojniaka. —
Pokazała jej język i poszła po wózek.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Skrzatka domowa natychmiast się pojawiła i usłużnie otworzyła.
— Pan? —
zapytała, gdyż nie widziała tego człowieka jeszcze w domu swych
państwa.
—
Oldman. Kevin Oldman.
—
Chwileczkę, sir.
Zaprosiła gestem do salonu, a sama
zniknęła.
— Kto
pozwolił ci tu przyjść?! — Krzyk
Borisa Bonesa rozniósł się po całej posiadłości.
Mężczyzna wpadł do salonu z wściekła miną.
—
Przyszedłem do Elizabeth — odparł
śmiało Kevin.
— Do
kogo?! — Zdziwił się i zastygł w
miejscu. Nagle puzzle układanki zaczęły do siebie idealnie
pasować, dlatego nie przyznała się kto, jest ojcem jej dziecka,
dlatego utrzymywała, że nie pamięta.
—
Zniszczyłeś życie mojej córce! —
ryknął wściekle.
—
Przyszedłem to naprawić.
Krzyki zwabiły do pomieszczenia Alicję
i Liz. Kiedy najstarsza z Bonesów weszła i zobaczyła
ukochanego, nogi się pod nią ugięły. On też był poruszony,
zwłaszcza że pierwszy raz zobaczył syna, którego niosła na
rękach Alicja.
—
Elizabeth. — Chciał do niej podejść,
jednak przeszkodził mu tym jej ojciec. (nie wiem, dlaczego ale za
każdym razem jak czytam imię Elizabeth, słyszę jak wypowiada je
Johnny Deep w Piratach z Karaibów, on robił to z takim cudnym
akcentem:)- dop. Rogatej, która rozpłynęła się na myśl o
tym aktorze)
— To z
nim masz dziecko?! — Zwrócił
się do córki.
— Tak —
potwierdziła słabym głosem, nie było sensu udawać, że jest
inaczej.
— W
takim razie wynocha! Wynoś się! Ty i ten bękart!- Boris szalał,
jego żona próbowała go uspokoić, ale wykrzykiwał tylko
obelgi i kazał się im wynosić.
—
Spakujcie się. — Kevin przekrzyczał
rozwścieczonego mężczyznę.
Alicja pociągnęła za rękę
oniemiałą siostrę. Wpadły do pokoju, widząc, że Lizy nie jest w
stanie nic zrobić, wcisnęła jej do ręki syna, a sama zaczęła
pakować jej najpotrzebniejsze rzeczy.
— Idź,
resztę ci doślę. — Popchnęła ją
w kierunku salonu.
— Nie
jesteś moją córką, jesteś zdrajczynią! Wyhodowałem
żmiję! — Bones już nie krzyczał,
jednak wypowiadał słowa z wielkim jadem.
— Chodź,
mała. — Oldman wziął walizkę od
Alicji i ciągnąc ukochaną za rękę, wyszli na zewnątrz. Po
chwili aportowali się na wzgórze, na którym znajdował
się dom jego rodziców.
—
Przeczytaj. — Podał jej kartkę.
Przed nimi pojawiła się furtka, a z
nią dom Oldmanów.
— Lepiej
nie. Twoi rodzice ciebie też wyklną —
odparła, łzy spływały jej po policzkach.
—
Chodźcie.
Poprowadził ich przed długą alejkę
wprost do drzwi wejściowych.
— Jesteśmy! —
krzyknął, kiedy przekroczyli próg domu.
Elizabeth niepewnie szła za Kevinem,
w salonie spotkała jego rodziców. Grzecznie się przywitała
i podniosła wzrok na małżeństwo. Matka Kevina podeszła do niej
z wyciągniętymi rękami i uściskała, a potem odebrał od niej
wnuka i zaczęła go tulić. Po chwili to samo zrobił mężczyzna.
— Witaj
w domu córeczko, długo na was czekaliśmy —
powiedział z uśmiechem.
Elizabeth go odwzajemniła, a łzy
szczęścia popłynęły jej z oczu. Wiedziała, że teraz będzie
już tylko lepiej.
☆☆☆
Przeczytała list i pogratulowała
sobie w myślach. Wytłumaczenie wszystkiego na papierze Fryderykowie
Oldmanowi było najlepszym pomysłem, jaki miała do tej pory.
Dziękował jej za interwencję, pisał, że będzie jej wdzięczny
do końca życia i zawsze będzie mile widziany w jego domu.
Rozpływał się nad Elizabeth, że jest wspaniała i właśnie taka
synową sobie wymarzył, a Frank jest cudowny. Odpisała, iż
odwiedzi ich, jak tylko będą sprzyjające okoliczności, czyli jej
ojciec nie będzie niczego podejrzewał. Za kilka dni miała jechać
na Pokątną, więc stwierdziła, że będzie to najlepszy moment,
aby udać się do siostry, a potem pojechać i kupić podręczniki
dla potwierdzenia niezbędnego alibi.
★★★
Poprzednie wakacje mijały mu na
błogim lenistwie i czytaniu książek wyłącznie dla przyjemności.
Obecne nie zapowiadały się równie kolorowo. Zdrowie ojca
pogarszało się, nie mógł już całymi dniami przesiadywać
w aptece, coraz częściej musiał odpocząć, a po powrocie do domu
nie miał sił na nic. Matka starała się brać nadgodziny, ale nie
zawsze było to potrzebne, gdyż księgarnia przyciągała
najczęściej i najwięcej ludzi przed pierwszym września. Remus
początkowo zaoferował swoją pomoc w aptece, jednak właściciel,
pan Kalahan, nie wyraził zgody. Po przemyśleniu sprawy orzekł, iż
Remus może przychodzić dwa razy w tygodniu po południu rozkładać
dostawy. Ostatecznie praca polegała na policzeniu ile sztuk, jakiego
produktu przyszło oraz odhaczenie go na liście, wszystko było
dokładnie opisane, więc aptekarz stwierdził, że z tym młody
Lupin powinien sobie poradzić.
Po przeliczeniu ile zarobi, Remus
stwierdził, że nie będzie go stać na wszystkie potrzebne pomoce
naukowe do szóstej klasy. Dlatego też od ostatnich dni
czerwca uparcie rozwieszał ogłoszenie o poszukiwaniu pracy
dorywczej, strzyżenie trawników, pielenie ogródków,
a nawet sprzątanie wchodziło w grę. Rodzice Lunatyka byli
przeciwni, jednak on uparł się i oświadczył, że na tyle ile
będzie w stanie pomóc, na tyle pomoże. Najbliżsi sąsiedzi,
którzy wiedzieli, jak pogorszyła się sytuacja w domu
Lupinów, zatrudniali Remusa, a ci, których było stać,
płacili nawet więcej niż było umówione, za co był im
ogromnie wdzięczny.
Przełom nastąpił na początku
lipca, kiedy zadzwonił telefon. Chłopak podbiegł jak strzała i
podniósł drżącymi rękami słuchawkę.
— Halo?
— Dzień
dobry, dzwonię z gazety codziennej, czy mogę rozmawiać z panem
hmmm — głos się zawahał, rozniósł
się szum przesuwanych kartek —
Remusem Lupinem?
— Przy
telefonie — odparł, poczuł, jak
serce zaczyna mu kołatać.
— Czy
nadal jest pan zainteresowany roznoszeniem gazet?
— Jak
najbardziej.
—
Dobrze. Gazety rozwozi pan codziennie włącznie z niedzielą. Pana
rejon obejmuje North Carbrain Road, Hillcrest Avenue oraz Court,
Beechwood Road. Mogę panu dać jakieś 40 funtów dniówki,
zgadza się pan?
— Tak,
tak, jak najbardziej.
—
Świetnie. Zapraszam jutro na 5 rano do mojego biura, dam panu klucze
do skrzynek i wytłumaczę resztę.
—
Dziękuje. Ogromnie dziękuję.
Rozłączył się.
Wielce ucieszony pogwizdując,
skierował swoje kroki do kuchni, złapał jabłko i wgryzł się w
nie z lubością. Ancymon, który od niedawna został dorosłym
kotem, wygrzewał się w słońcu padającym przez okno na podłogę.
Remus okraczył go i zszedł do piwnicy, nie lubił tego miejsca,
gdyż przypominało mu o comiesięcznych męczarniach, przypatrywał
się chwilę drzwiom, a potem odgonił nieprzyjemne myśli i
przeszedł kilka kroków dalej, aby wejść do kolejnego
pomieszczenia. Stęchlizna i kurz uderzyły go w wyczulone na zapachy
nozdrza, skrzywił się i jak najszybciej postanowił zlokalizować
rower. Po uporaniu się ze stertą gratów wyciągnął, stary,
zasłużony pojazd i wyszedł z nim na dwór. Wyjął ze
składziku wąż ogrodowy i nie żałując wody, umył swoje
narzędzie pracy, następnie sprawdził powietrze w kołach i
odrobinę je dopompował. Cicho podgwizdując, odprowadził rower do
garażu.
☆☆☆
Dni wyglądały podobnie, prawie się
zlewały. Rankiem, budzik wskazujący godzinę czwartą, wył
bezlitośnie, wyrywając Remusa ze słodkiego snu. Chłopak
przecierał zaspane oczy i powłócząc nogami, kierował się
do łazienki, gdzie brał orzeźwiający prysznic, ubierał się, a
następnie schodził do kuchni po prowiant. Każdego rana czekały na
niego świeżo przygotowane przez matkę kanapki, choć wciąż jej
powtarzał, że sam sobie zrobi, aby nie zrywała się bladym świtem.
Ona uśmiechała się tylko dobrotliwie, głaskała go po włosach i
przytakiwała, a Remusa następnego dnia znów znajdywał
śniadanie. Tak było i tym razem.
Wsiadł na rower i pedałując, udał
się do najbliższej skrzynki, kluczem z pęku otworzył ją i wyjął
sporo gazet. Sprawnymi ruchami złożył każdą na trzy, a potem
umieścił je w koszyku na kierownicy. Zaczął swój codzienny
maraton, powoli dostarczał prasę pod drzwi mieszkańców
Cumbernauld, kilku, którzy wstawali wcześniej do pracy już
go znało, odbierało od niego gazetę osobiście. Do godziny ósmej
rozwiózł prawie wszystkie egzemplarze, została mu jeszcze
jednak ulica, więc postanowił, że przysiądzie w cieniu pod
drzewem i zje śniadanie. Gdy ze smakiem wgryzł się w kanapkę z
szynką, koło niego pojawiła się postać, którą początkowo
zignorował, ale kiedy podniósł wzrok, napotkał błękitne
oczy.
— Babcia
kazała ci przynieść lemoniadę. —
Dziewczyna uśmiechnęła się i podała mu szklankę.
—
Dziękuję yyyy...
—
Natalie.
—
Natalie — powtórzył.
— A twoja babcia to?
—
Klariza Swan.
—
Kojarzę — odparł i przeniósł
wzrok na właściwy dom.
Staruszka stała na werandzie, pomachał
jej i kiwnął w podzięce, na co ona rozpromieniła się jeszcze
bardziej.
— Nie
widziałem cię tu wcześniej —
zwrócił się do nowej koleżanki.
— Bo
przyjechałam dopiero wczoraj.
— Bardzo
dziękuję za lemoniadę — powiedział,
oddając jej naczynie — Na mnie już
czas.
— Mogę
ci pomóc? — spytała.
Pokiwał z entuzjazmem.
Natalie okazała się bardzo dobrym
kompanem do rozmowy, była niezwykle oczytana, posiadała wiedzę,
oprócz tego miła i sympatyczna, Remus od razu ją polubił.
Razem skończyli dostarczać gazety, a potem odprowadził ją pod dom
dziadków.
—
Dziękuję za towarzystwo, no i pomoc.
— Nie ma
za co Remusie — odparła i zaczęła
bawić się kosmkiem swoich czekoladowych włosów, co na
chwilę zdekoncentrowało Lupina.
— Może
dasz się zaprosić na lody? — wypalił
i zaraz zganił się w duchu, że zachowuje się jak kretyn.
— Teraz?
— Muszę
wracać do domu, jestem dziś umówiony na strzyżenie dwóch
trawników, ale myślę, że koło szesnastej będę wolny.
— To
gdzie się spotkamy?
—
Przyjdę po ciebie.
— To do
zobaczenia. — Uśmiechnęła się.
Przez myśl Lunatyka przemknęło, że
jest to najpiękniejszy uśmiech, jaki widział.
Popatrzył chwile, jak odchodzi,
wskoczył na rower i pognał do domu. Był już spóźniony,
jednak szczęśliwy. Zostawił tylko jednoślad, chwycił kanapki,
które matka przygotowała mu przed wyjściem do pracy i pognał
do sąsiadów. Cieszył się, że koszenie trawy nie jest zbyt
absorbującym zajęciem, zwłaszcza że McCalisterowie mieli duży,
prostokątny trawnik, na którym nie rosło nic poza właśnie
trawą. Co chwile zerkał na zegarek i sprawdzał, ile czasu zostało
mu na spotkanie z Natalie. Zaproszenie dziewczyny na lody było
najgłupszą, a zarazem najmilszą rzeczą, jaka go spotkała w te
wakacje. Wiedział, że taki koleżeński wypad niczego nie dowodził,
ale prawdą było, że dziewczyna ogromnie mu się spodobała.
Wydawała się taka krucha i delikatna, a on powinien trzymać się z
dala od wszelkich kobiet, zwłaszcza takich. O jego przypadłości
wiedziała Rosario, który podsłuchała rozmowę Huncwotów
oraz Lily, bardzo bystra osóbka, domyślająca się
wszystkiego sama. Wiele razy mu tłumaczyły, że one go akceptują i
na pewno, ktoś, komu by na nim zależało, zrozumie i potraktuje
wilkołactwo jak zwykłą przypadłość. W zamku było mnóstwo
dziewczyn podobających się mu, domyślał się, że kilku z nich
również nie był obojętny, ale zawsze, gdy jakaś chciała z
nim porozmawiać, zbywał ją. Często raniąc i ją i siebie.
Dodatkowo Natalie byłą mugolka, wątpił, że chciałaby by z kimś
takim jak on. Postanowił, iż spotka się z nią jednorazowo, a
potem utnie kontakt. Tak było lepiej, wolał się nie zaangażować.
Wpadł jak strzała do domu, wykąpał
się i założył czyste ciuchy. Wsiadł na rower i pojechał pod dom
państwa Swan. Szatynka już czekała na werandzie, kiedy go
zobaczyła, wybiegła do drogi, czekała aż podjedzie i odstawi
rower na podwórko. Ramie w ramię udali się w stronę
ryneczku. Wokół niego można było znaleźć liczne kawiarnie
i sklepy. Udali się do ulubionej lodziarni Remusa, usiedli w cieniu
parasoli i każde przez chwile rozkoszowało się swoim ulubionym
smakiem.
— Macie
psa?
— Nie,
czemu pytasz? — Zdziwił się jej
pytaniem.
— Bo
opowiadają, że co jakiś czas słychać u was skowyt. —
Przyjrzała mu się uważnie.
Lupin zaniemówił, chociaż
rodzice rzucali różnego rodzaju zabezpieczenia, pomyślał o
przeoczeniu przez nich jakiegoś.
— Wujek
czasem podrzuca do nas swojego psa, może to on. —
Skłamał gładko po chwili namysłu, udając, że przełyka
przysmak.
— A
jakiej jest rasy?
Znów zamilkł, mógł jej
wymienić tysiąc magicznych zwierząt, ale na mugolskich nie znał
się kompletnie.
— Nie ma
rasy, jest duży i czarny, ma stojące uszy i krótki ogon —
zaczął opisywać pierwszą postać, jaka mu przyszła na myśl,
czyli Syriusza w animagicznej odsłonie.
—
Kundel?
— Raczej
tak.
—
Pokażesz mi go kiedyś?
— Jak u
nas będzie to na pewno — powiedział
już spokojniejszy, że jakoś udało mu się wybrnąć.
Jeszcze kilka razy musiał skłamać,
jednak ostatecznie był zadowolony. Niczego istotnego nie powiedział,
a Natalie wydawała się usatysfakcjonowana. Gdy dotarli pod dom
dziewczyny, nadszedł czas pożegnania.
—
Dziękuję za miłe spotkanie.
— To ja
dziękuje, było miło oderwać się od pracy.
—
Spotkamy się jeszcze? — spytała i
spojrzała na niego wyczekująco.
— Jutro
pomagam w aptece.
—
Pojutrze?
—
Trawniki.
—
Czwartek?
—
Spotkanie z przyjaciółmi.
—
Rozumiem — mruknęła niemrawo. —
Na razie, Remusie. — Zaczęła
odchodzić.
— W
piątek po południu? — zapytał z
nadzieją w głosie.
Miał ochotę z całej siły pacnąć
się ręką w czoło. Miał jej unikać, zapomnieć.
Rozpromieniona pokiwała głową,
podeszła do niego niepewnie i złożyła na jego policzku delikatny,
niczym dotyk motyla pocałunek.
— Do
piątku — szepnęła i w podskokach
ruszyła do domu.
Przeklinając swoją głupotę, wrócił
do domu.
☆☆☆
Do spotkania z Natalie odliczał
godziny, minuty, a nawet sekundy. Mimo wszelkim sprzeciwom rozumu,
serce nie mogło się doczekać widoku dziewczyny. Trudno było mu
się skupić na pracy, każdego ranka, gdy przejeżdżał koło jej
domu, tęsknie zerkał czy przypadkiem nie wyniesie mu lemoniady tak
jak w dniu kiedy się poznali. Jednak jej nie było.
Nadszedł piątek. Remus obudził się
już kilka minut przed zegarkiem w wyśmienitym humorze, wyszykował
się do pracy i pogwizdując, zaczął swój codzienny rytuał
rozwożenia gazet. Praca szła mu dużo ciężej, gdyż wielkimi
krokami zbliżała się pełnia, nie miał już tyle siły i energii
jednak popołudniowe spotkane dodawało mu wigoru. Zatrzymał się,
usiadł i ze smakiem zjadł śniadanie nie spuszczając wzroku z domu
Swanów. Rozwiózł resztę prasy i udał się do domu.
Dziś nie miał już dodatkowych zajęć. Nie wiedząc, co zrobić z
wolnym czasem, zaczął przeglądać książki, które
zgromadził w swojej małej, prywatnej bibliotece. Wybrał
interesujący go tytuł, który odłożył na biurko, zasiadł
za blatem, a z lewej szuflady wyciągnął czyste zwoje. Odkorkował
kałamarz i umoczył pióro, zgrabnym, drobnym pismem napisał
imię i nazwisko w prawym górnym rogu pergaminu. Wyszukał w
książce odpowiedni fragment, jego wzrok prześlizgiwał się
szybkim tempem po wyrazach. Zamyślił się, a potem zaczął pisać
wypracowanie wakacyjne. Praca pochłonęła go i zanim się
spostrzegł, było już południe. Po skończeniu eseju, zjadł obiad
i pobawił się z Ancymonem, którego ostatnimi czasy
zaniedbał.
Zegar w salonie wskazywał godzinę
czternasta. Remus dłużnej nie mógł usiedzieć, więc
postanowił, że uda się do Natalie wcześniej. Wskoczył na rower,
pognał na Beetchwood Road, i zapukał do drzwi. Usłyszał szuranie,
a po chwili wyłoniła się postać Klarizy Swan.
— Witaj
chłopcze, cóż cię do mnie sprowadza?
—
Przyszedłem do Natalie — wytłumaczył.
— Nie ma
jej — odparła staruszka zdziwiona.
— Jak to
nie ma?
—
Wróciła do domu. Byliście umówieni?
— Nie,
myślałem, że może jeszcze jest u państwa. Nie będę
przeszkadzał. — Posłał wymuszony
uśmiech w stronę babcie Natalie i szybkim krokiem odszedł.
Prowadząc rower, rozmyślał jak sobie okropnie z niego zakpiła,
musiała wiedzieć, kiedy wyjeżdża.
A co jeśli nie wiedziała?
Westchnął. Tym razem los zdecydował
za niego i uznał to za nauczkę.
Takie osoby jak on nie mają prawa do
szczęścia.
Takie osoby jak on nie mogą żyć w
związku.
Wilkołacki skazani są na samotność.